Uwielbiam patrzeć na tancerzy, dla których taniec to prawdziwa pasja. Ich życie. Tańczą całymi sobą, rozpoczynając od najmniejszego palca u stopy, a kończąc na czubku głowy. Każdy ruch, każda figura przepełnione są emocjami. Bo to jest ich prawdziwe JA.
Oglądając kolejną już, można by żartobliwie rzec, niemal 50. edycję programu „You Can Dance”, nadal zachwycam się występami niektórych uczestników. I ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież ciągle to samo, ale dla mnie każdy ma w sobie coś wyjątkowego i niepowtarzalnego. I wcale nie przeszkadza mi to, że tych edycji było już wiele. Może być nawet i 60, a i tak za każdym razem widok tancerza, który żyje tańcem, będzie wprawiał mnie w zachwyt. Niezwykle motywujące jest to, że mamy w kraju takich ludzi. Jakich? Takich, którzy się nie poddają i walczą o swoje marzenia. Bo czyż nie cudownie zamienić swoją pasję w sposób na życie?
Nie odstrasza mnie również fakt, że telewizja kłamie, choć może powinnam to nazwać nieco inaczej – manipuluje. Tak, to jest zdecydowanie lepsze określenie na tego rodzaju zabiegi. Bo, nie oszukujmy się, prawda jest taka, że do tego typu programu wybiera się ludzi z odpowiednią historią. Taką, która chwyta za serce bardzo mocno. Musisz mieć co powiedzieć, posiadać barwną przeszłość, co niekoniecznie oznacza, kolorowa i jak z bajki. Wręcz przeciwnie, zgodnie z założeniami telewizji, im więcej w życiu doświadczyłeś przykrych rzeczy, im więcej tragedii Cię spotkało, tym lepiej. Dla programu i jego oglądalności oczywiście, nie dla Ciebie. Przykre jest to, że z ludzkich tragedii robi się sensację. Mam głosować na kogoś tylko dlatego, że ma ciężko w życiu? Że trudniej mu jest osiągnąć marzenia? Chyba nie o to tu chodzi! I nie, nie szydzę z tych, którym w życiu ciężko i przeżyli trudne chwile, prawdziwe tragedie, wręcz przeciwnie – współczuję. Ale nie dajmy się zwariować! To nie ci ludzie chcą się dzielić tymi przykrymi przeżyciami przed tysiącami widzów, lecz wymusza to na nich telewizja. Przynajmniej mam taką nadzieję, jeśli jest inaczej – chyba nie rozumiem człowieka.
Jesteś biedny czy bogaty, niski czy wysoki, chudy czy gruby, rudy czy blond, co za różnica? Dlaczego uwypuklać pewne zdarzenie z Twojego życia, skoro widzów powinien interesować Twój taniec? A nie oszukujmy się, tak nie jest. Nasze społeczeństwo uwielbia plotkować i wchodzić z butami w czyjeś życie, powiedzieć co powinieneś zrobić, jak powinieneś żyć, a dodatkowo pocieszyć się, że u Ciebie jest tak samo źle, albo nawet gorzej niż u nich. A im więcej złego Cię spotkało, tym jesteś bardziej Nasz, bardziej ludzki i to na Ciebie będziemy głosować. Ja patrzę na taniec. Emocje, ruchy, oddanie swojej pasji. Uwielbiam te momenty, kiedy czyjś występ wciąga mnie tak bardzo, że pochłaniam ten taniec całą sobą, niemal brak mi tchu, wstrzymuję oddech. Przeżywam każdą jego minutę, sekundę. Tak, mam taką przypadłość.
Kiedy byłam młodsza w mojej miejscowości nie było szkoły tańca. Pamiętam z jaką zazdrością słuchałam, kiedy koleżanki opowiadały o swoich lekcjach, na które specjalnie jeździły do innego, dużego miasta. A u nas nic się nie działo, z wyjątkiem jakiegoś śmiesznego kółka tanecznego w szkole, którego na dodatek nie prowadził żaden tancerz, a zwykły nauczyciel. Więc przepadło. Nie miałam też takiej odwagi, żeby namówić rodziców na profesjonalne lekcje tańca. Zresztą sama wtedy nie wiedziałam, czy to nie jest przypadkiem tylko mój wymysł i chwilowa fanaberia, która przeminie niczym letnie wakacje w czasach szkolnych.
Ale kilka lat później, nadrabiając moje dziecięce marzenia uczestniczyłam w różnych zajęciach w różnych szkołach tańca. Z czystej ciekawości i tej małej niespełnionej miłości do tańca. Chodziłam na zajęcia i mogę powiedzieć, że wiem jaka to ciężka praca. Patrząc na tych ludzi, którzy przeznaczyli lata na szlifowanie swojej techniki, wiem ile bólu, wylanego potu, poświęcenia, radości, łez, kontuzji i swojego życia musieli poświęcić. OK, nie doświadczyłam tego w 100%, tak jak zawodowy tancerz, ale potrafię sobie to wyobrazić, bardziej niż Ci, którzy z zawodowym tańcem nie mieli styczności. Dlatego też patrzę na nich przez perspektywę tańca, a nie tego co doświadczyli w życiu. Jak ktoś, kto rozumie, że to co robią, to część ich życia, że oni bez tego nie istnieją, niczym Królewna Śnieżka bez 7 krasnoludków, Jaś bez Małgosi, muzyka bez kompozytora, a film bez reżysera.
Przy okazji filmów – tych o tańcu powstało już wiele, a ja jestem ich fanką, ale do pewnego stopnia. Takie naciąganie, jakie ma miejsce we współczesnej kinematografii, to już lekka przesada. Wymyślanie kolejnych części kultowego „Dirty Dancing”, to cios poniżej pasa dla każdego fana Patricka S. i niezapomnianego hitu „Time of my life”. Tak jak tworzenie kolejnych część „Step Up”, gdzie pierwsza miała super muzykę, choreografię i dobrą obsadę. Próba stworzenia kolejnych części nie powinna mieć racji bytu. Po co ciągnąć coś, co było dobre i najlepsze w pierwotnej części? Odpowiedź jest tylko jedna – dla kasy. Bo czy naprawdę ktoś uważa, że kolejna część, będzie lepsza od pierwszej, która była totalnym zaskoczeniem, czymś nowym, współczesnym uchwyceniem tematu? Takie rzeczy tylko w „Przyjaciołach”, gdzie każdy kolejny odcinek jest równy, bądź jeszcze lepszy od poprzedniego, a całość wielkim i nieprzemijającym wraz z upływem lat hitem. Ale nie w filmie o tańcu. Powiedzmy sobie szczerze, to trochę jak zjedzenie wyrobu czekoladopodobnego. Niby wygląda jak zwykła czekolada, ale smakuje zupełnie inaczej.